O Hali Stulecia pisać można wiele. O tym, jak Max Berg podczas projektowania wzorował się na rzymskim Panteonie. O tym, jak w chwili powstania była to największa kopuła na świecie. O tym, że po wojnie gigantyczne organy zostały przeniesione do Katedry. O nowatorskiej konstrukcji żelbetowej, o dokończeniu niezrealizowanych projektów architekta po niemal stu latach, o zmianie nazwy na Hala Ludowa, o wpisaniu na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ja jednak o tym pisać nie będę.
Jeśli ktoś zapyta mnie o mój ulubiony budynek we Wrocławiu, bez wahania wskażę właśnie Halę Stulecia. Ta bryła ma w sobie coś tak epickiego, tak fascynującego, że nie trzeba być architektem, żeby docenić, jak ważny jest to obiekt dla miasta. Tym bardziej może dziwić moja pierwsza reakcja na to miejsce. Po kolei.
W 2009 roku miałam jedne z tych nieprzyzwoicie długich studenckich wakacji, mnóstwo czasu, mało pieniędzy i zero perspektyw na dłuższy wyjazd. To wtedy po raz pierwszy obudził się we mnie podróżnik - spakowałam plecak, wsiadłam w pociąg i postanowiłam pozwiedzać najważniejsze polskie miasta. (Warto wspomnieć, że wtedy też na dworcu w Sosnowcu spotkałam Artura Rojka. Jak później się miałam parokrotnie przekonać, Artura Rojka wcale nie tak trudno jest spotkać na tym właśnie dworcu. Żałuję trochę, że nigdy nie miałam ze sobą płyt do podpisania).
Do Wrocławia pojechałam po nieprzespanej nocy w Łodzi. Wysiadam z pociągu i trafiam na plac budowy. Ludziów jak mrówków, jakieś koparki, ogrodzenia, ja niewyspana, zmęczona moją objazdówką, a tu taki Wrocław mnie wita. Jakże mi się to miasto wtedy nie spodobało! Tak bardzo, że postanowiłam jednak nie zostawać tam na noc i jeszcze tego samego dnia wracać do domu. I najchętniej nigdy więcej tam nie wracać.
A Hala Stulecia? Ten kloc obwieszony banerami? Te paskudne rusztowania? To ma być najwybitniejsze osiągnięcie wrocławskiego modernizmu? Rozczarowana byłam tego dnia absolutnie wszystkim.
Przez kolejnych sześć lat Wrocław omijałam szerokim łukiem aż w końcu pojechałam tam na majówkę rok temu. Sama do końca nie rozumiem tego, co mi się wtedy w głowę stało, ale stwierdziłam, że ja tam kiedyś zamieszkam. Wtedy jeszcze nie brałam moich słów na poważnie, ale równe 12 miesięcy później jechałam wyładowanym po sufit autem, przeprowadzając się do tego pięknego miasta.
Hala Stulecia (o której przecież miałam pisać) zachwyciła mnie w 2015 r. podczas 3-majówkowego koncertu, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ją od środka. Ten ogrom przestrzeni poraża mnie niezmiennie do dziś i bardzo się cieszę, że parę dni temu udało mi się zwiedzić budynek także od kulis. Bez typowego dla koncertów tłumu kopuła sprawia wrażenie jeszcze bardziej monumentalnej, a smaczki, takie jak zachowane oryginalne napisy na ścianach, tylko dodają jej uroku. O ile można mówić o uroku siermiężnego betonu.
Kiedy półtora miesiąca temu dowiedziałam się, że Marek Krajewski akcję swojej najnowszej powieści o Eberhardzie Mocku umieścił właśnie w Hali Stulecia, nie mogłam doczekać się premiery książki. A potem jeździłam codziennie do pracy, czytając w tramwaju książkę z Halą Stulecia na okładce, wysiadałam na przystanku Hala Stulecia i stałam się bardziej wrocławska od samego Wrocławia. My, słoiki, tak miewamy :-)
Hala Stulecia nieprzerwanie zachwyca mnie do dziś i zawsze zwracam na nią uwagę, gdy jestem w okolicy. Lubię też jej otoczenie, a szczególnie Ogród Japoński i Osiedle Wuwa. A Wy lubicie takie klimaty?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz