Bardzo często gdy planuję wyjazd w góry, przypomina mi się historia o tym, jak wybrałyśmy się z Martą na Mały Szlak Beskidzki. Pewnie nie wracałabym do tej wyprawy tak często myślami, gdyby obeszło się bez przygód. Mały Szlak Beskidzki liczy 137 km i biegnie od Straconki w Bielsku-Białej do Lubonia Wielkiego. Plan był następujący: pakujemy wszystko, co potrzebne jest nam do przeżycia kilku dni w lesie i idziemy. No i poszłyśmy.
Proszę sobie wyobrazić dwie zdeterminowane dziewoje o posturach zdecydowanie odbiegających od strongmenów typu Pudzian. Z dwudziestokilogramowymi plecakami. W górach. Przy 36 stopniach upału. Początek miałyśmy piękny, o poranku temperatura była jeszcze znośna, więc ruszyłyśmy z kopyta na Chrobaczą Łąkę. Z niej już nieco dysząc zeszłyśmy do Zapory Porąbki. Z Porąbki powłócząc nogami i wykańczając zapasy wody próbowałyśmy wturlać się na górę Żar.
Zapora w Porąbce oraz mój garb
Żar - cóż za ironiczna nazwa dla kogoś, kto zastanawia się, czy ten stan, w którym się znalazł, to udar słoneczny czy może choroba wysokościowa na 700 m n.p.m. Podobno na drodze wiodącej na górę Żar można zaobserwować niezwykłe zjawisko - okrągłe przedmioty położone na ziemi zaczynają turlać się pod górę. My zaobserwowałyśmy zjawisko odwrotne - mimo że szłyśmy coraz wyżej, wcale nie znajdowałyśmy się bliżej szczytu.
Gdy w końcu udało nam się dotrzeć na samą górę, wpadłyśmy w środek jarmarku. Dosłownie - na Żar można wjechać kolejką, więc w pogodne dni gromadzą się tam tłumy wrzeszczących dzieci, turystów w klapkach i sprzedawcy lodów świderków oraz innych dobrodziejstw niezbędnych w górach. A w środku tego harmidru pojawiają takie dwa nieszczęścia z plecakami wbijającymi w ziemię. Ze względu na wycieńczenie upałem tego dnia nie dotarłyśmy już nigdzie dalej. Rozłożyłyśmy namiot kawałek dalej na przytulnej polance i padłyśmy jak nieżywe.
Widok z Żaru oraz mój Marabut w środowisku naturalnym
Zbiornik wodny na Żarze widziany z Kiczery oraz ruiny szałasu Kamiennego
W kolejnych dniach niemal 40-stopniowy upał nie odpuszczał, odpuściłyśmy za to my. Ustaliwszy, że porywając się na taką wyprawę i tak wyhodowałyśmy większe cojones niż niejeden facet, zdecydowałyśmy o skróceniu trasy. Drugiego dnia dotarłyśmy do schroniska Leskowiec, z którego pamiętam tylko prysznic. Najcudowniejszy prysznic w moim życiu, bo po dwóch dniach dzikiej wyrypy. I meteoryty sunące po niebie.
Szczyt Potrójnej oraz skały w drodze na Leskowiec
Trzeciego dnia doszłyśmy do Zembrzyc. Nie brzmi to imponująco, więc dla nakreślenia sytuacji wspomnę o tym, że miałyśmy już krwiaki i odparzenia od plecaków na ramionach oraz biodrach, a także stopy zdarte do krwi. Dalsze nocowanie w lesie odpadało, bo nie było gdzie uzupełniać zapasów wody, a poza tym - nawet dla nas - temperatura okazała się za wysoka.
Jeśli jest jakaś góra, która do dziś śni mi się po nocach i sprawia, że budzę się z krzykiem, to jest to Żurawnica (727 m n.p.m.). Nie Świnica, nie Rysy, ale właśnie Żurawnica. MSB z Leskowca wiedzie ostro w dół do Krzeszowa, z którego następnie robimy dwustumetrowe podejście na wspomnianą górę. Stopień nachylenia gruntu do złudzenia przypomina podejście z Polany Trzydniówki na Trzydniowiański Wierch w Tatrach. Z tą różnicą, że w Tatrach szlak nie obsypuje się przy każdym kroku.
Żurawnica żądna krwi oraz Przełęcz Carchel*
W takiej atmosferze zakończyłyśmy w Zembrzycach nasz górski survival. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie przeżyłam w górach niczego podobnego, ale już wiem, żeby następnym razem nie planować urlopu na upalny sierpień. A przygoda czegoś nas nauczyła, bo gdy trzy tygodnie później zdobywałyśmy Rysy, to wyruszyłyśmy o 6:00 ze schroniska, żeby na szczyt dotrzeć przed upałem.
Tak się człowiek w górach uczy pokory.
* Nazwa Przełęczy Carchel pochodzi z języka wołoskiego. Carchla lub cerchla oznacza polanę otrzymaną w wyniku cyrchlenia, czyli wypalanie gruntu pod uprawę. A sama Żurawnica nie ma nic wspólnego z żurawiną ani żurawiami, gdyż nazwa pochodzi od brukwi żyrskiej, którą karmiono w tej okolicy świnie. Wśród miejscowych góra zyskała sobie miano Żyrawnicy, potem przekształconej w Żurawnicę.
Żurawnica :-) A my tam kiedyś z rowerami pojechaliśmy http://www.genetyk.com/20070430/20070430.html Stroma jest tylko końcówka, ale faktycznie trzeba się łapać gałęzi zębami, bo w rękach jest przecież rower.
OdpowiedzUsuń