Zapraszam do przeczytania drugiej części intensywnej wycieczki po opuszczonych pałacach Doliny Bystrzycy, które nie zawsze okazywały się niezamieszkałe. Opowiem także o tym, jak fotografowałyśmy z Asią "barany" oraz gdzie poczułam się najbardziej nieswojo w swoim życiu. Część pierwsza jest do przeczytania tutaj.
Ósmy pałac, do którego dotarłyśmy tego dnia, był jednym z lepiej zachowanych. Los był dla niego łaskawszy niż dla pozostałych, gdyż znalazł się w rękach prywatnych i właściciel zadbał o odpowiednie zabezpieczenie budynku. Pałac Domanice - bo o nim mowa - powstał już w XIII wieku jako zamek rycerski. Na przełomie XVI i XVII wieku przeszedł gruntowną przebudowę, w efekcie której uzyskał charakter renesansowego pałacu. W 1821 r. podczas kolejnej adaptacji - tym razem mającej na celu nadania budynkowi cech klasycystycznych - dobudowano także budynki folwarczne istniejące do dziś. Po II wojnie światowej majątek został upaństwowiony, a dziś znajduje się w rękach prywatnego przedsiębiorcy.
Kolejnym naszym celem były Siedlimowice, w których nie znałyśmy dokładnej lokalizacji pałacu. Na szczęście z pomocą przyszedł nam wiejski pies-przewodnik, który z radością zaprowadził nas na miejsce. Ruiny położone są w zaroślach i bez jego pomocy ciężko byłoby nam je znaleźć. Co prawda od drugiej strony da się tam podejść przez prywatną posesję, ale my wybrałyśmy drogę przez las. Przez las pełen wszelkiego możliwego robactwa, które gryzie i kąsa.
Z początku trudno było dopatrzeć się bryły budynku, ale po dokładnym przyjrzeniu się zauważyłyśmy wyrastającą z gęstwiny wieżę. Zrobiła ona na nas niesamowite wrażenie, przypominając nieco scenerię z horroru.
Historia samego pałacu sięga XIV wieku, a jego losy nie były szczególnie burzliwe. Po II wojnie światowej budynek został strawiony przez pożar i stopniowo zaczął obracać się w ruinę. Większość drobnych elementów architektonicznych wywieziono do Bogatyni i jedynie herb Kornów, dawnych właścicieli majątku, który zdobił portal wejściowy, zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Ciekawe czyje domostwo zdobi obecnie.
Prosto z Siedlimowic skierowałyśmy się do Śmiałowic, gdzie Asia nie mogła uwierzyć, że to właśnie ten budynek przyjechałyśmy oglądać. Stało się tak dlatego, że tamtejszy pałac jest najzwyczajniej w świecie zamieszkały. Po wojnie był on użytkowany przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, a następnie zabytek przekazano Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej „Odnowa”, która zaadaptowała go na biura i mieszkania pracowników. Budynek funkcję mieszkalną pełni do dziś.
W Pankowie ponownie trafiłyśmy na obiekt inny niż wszystkie. Tym razem nie był to pałac, a zamek z XIV wieku, który stanął w miejscu istniejącego tu wcześniej dworu obronnego. Zamek był częściowo zamieszkany aż do II wojny światowej, która przyczyniła się do ostatecznej dewastacji fortecy. Obecnie ruiny znajdują się na terenie prywatnym, ale można wejść do środka, jeśli brama jest otwarta. Przy odrobinie szczęścia można także zobaczyć konie kąpiące się w rzece :-)
Z Pankowa pojechałyśmy do Wierzbnej zobaczyć budynek XVII-wiecznego barokowego pałacu oraz tzw. Długi Dom, czyli ruinę budynku klasztornego. Ku naszemu rozczarowaniu okazało się, że oba budynki są ogrodzone, a wejście możliwe jest tylko do godziny 15:00. Gdy już miałyśmy zrezygnować, w pałacowym oknie pojawił się ON - Pan Cieć. Quasimodo - tak go nazwałyśmy - bo miał upiorną deformację ciała. Krótka gadka, co, skąd i po co, a na piwo będzie? i za zawrotną kwotę 5 złotych polskich (za nas dwie) pałac stanął przed nami otworem.
Choć Quasimodo gorzałki sobie nie żałował, co wyczuć można było już z niemałej odległości, okazał się być człowiekiem operatywnym i bardzo zaangażowanym w to, co robi. Nie tylko wpuścił nas do pałacu, ale też nas po nim oprowadził. Pokazał malowidła, które przechodzą renowację, przedstawił nam psa stróżującego, a za kolejnego piątaka nawet zaprowadził nas na piętro budynku.
Pałac przechodzi obecnie remont. Choć drugą wojnę światową przeszedł bez większych zniszczeń, PGR zrobił swoje. W budynku przez długi czas znajdowały się mieszkania, o czym przypominają wiszące do dziś plakaty na ścianach.
Po wyjściu z pałacu miałyśmy kierować się do bramy, ale Quasimodo najwyraźniej tak się wczuł w rolę przewodnika, że nie chciał nas zbyt szybko wypuścić. "A barany chcecie zobaczyć?" - zapytał. Moja mina wyraziła konsternację, ale Asia szybko mnie upomniała teatralnym szeptem: "zapłaciłyśmy, to zobaczymy". Poszłyśmy więc do "baranów".
Niech nikt nie myśli, że to koniec wycieczki! Został nam jeszcze przecież do obejrzenia Długi Dom, w którym otrzymałyśmy niepowtarzalną propozycję zejścia do piwnic. Nie skorzystałyśmy.
Na koniec przeszłyśmy się jeszcze do średniowiecznych krzyży pokutnych oraz rzuciłyśmy okiem na rozległy park otaczający pałacową zabudowę. Nasz przewodnik pożegnał się z nami przy bramie, a my wiedziałyśmy, że cokolwiek by się nie działo, to tego dnia nie spotka nas już nic bardziej zaskakującego.
Nie był to jednak koniec wycieczki, gdyż przed nami były jeszcze dwa miejsca do odwiedzenia. Pierwszym był pałac w Wiśniowej, który okazał się być opuszczony tylko w połowie. W drugiej części znajdują się mieszkania. Sądząc po spojrzeniach oraz komentarzach na autochtonach nie robi wrażenia zamieszkiwanie w renesansowych pałacu. Atrakcją okazałyśmy się my, odważnie wchodząc na teren tej lokalnej społeczności. Dawno nie czułam się tak nieswojo, jak tam.
Kropką nad i oraz wisienką na torcie był nasz numer 14 - Pałac Bagieniec. Budynek położony jest na wyspie otoczonej fosą i nie ma do niego dostępu. Z pewnością warto byłoby się wybrać tam jesienią, kiedy zieleń przestanie zasłaniać widoczność. Po latach niszczenia pałac miał zostać wyremontowany, ale wszystko wskazuje na to, że prace utknęły w martwym punkcie.
W tym miejscu kończy się nasz niesamowicie intensywny dzień spędzony w podróży po Dolinie Bystrzycy. Zaowocował ogromną ilością zdjęć i refleksją nad tym, dlaczego na Dolnym Śląsku jest aż tyle pięknych budynków w tak złym stanie. Część nie podniosła się po wojennych zniszczeniach, część wykończył PGR. To trudny temat i warto by było się nad nim zastanowić.
---
Na koniec pamiątkowe zdjęcie z Bagieńca - nasza obecność rozbudziła wiejskie psy, które dostały szału, zaczęły biegać i prawie wpadły pod auto. To nie jest puenta.
Z ciekawym podejściem do refleksji, o której piszesz, spotkałam się też tutaj: http://zabytkidolnegoslaska.com.pl/index.php/artykuly/artykuly-blog/16527-czeski-film-1
OdpowiedzUsuńWidzę, że drugą część wycieczki zdominowały śliczne wieże - najlepsza ta "z horroru". Spotkanie z końmi świetne, ale chyba przebija je lekki absurd zwiedzania baranów ;)
Dziękuję za link, chętnie poczytam. To w ogóle był szalony dzień... ale takie właśnie najbardziej lubię :)
Usuń