Chodziły mi po głowie od dawna, ale nigdy się nie składało, abym ja mogła pochodzić po nich. Bo za daleko, bo tyle innych gór do zdobycia, bo nie opłaca się jechać na kilka dni. Pewne byłoby tak dalej, gdybym nie siedziała z narastającą frustracją w wyszukiwarce lotów i zblazowanym głosem nie powtarzała: "Włochy... byłam... pięć razy. Cypr... za ciepło. Litwa.... zbyt modny kierunek". Gdy moje podróżnicze zmanierowanie wspięło się na wyżyny, z gęstych mgieł bezideowości wyłoniły się one*. Rzuciliśmy więc wszystko i pojechaliśmy w Bieszczady**.
Wyjaśnijmy sobie na początku jedną rzecz. Jak temperatura przekracza 30 stopni w cieniu, a Twój plecak waży 15 kg + 3 litry wody, to nie będziesz robić trzydziestokilometrowych tras po Bieszczadach, chyba że jesteś supermanem. My nie jesteśmy, więc już po pierwszej wyrypie musieliśmy nieco złagodzić plany. To, co we wrześniu zapewne byłoby dla nas przyjemną wędrówką, w sierpniowym upale było wyczynem. Pozostał mi po tym wyjeździe spory niedosyt, ale dzięki temu na pewno szybciej będę chciała w Biesy wrócić.
Naszą bieszczadzką przygodę zaczęliśmy od noclegu w Bacówce pod Honem, a w zasadzie nieco wcześniej, kiedy mocno zużyty Autosan pod szyldem PKS Jarosław, gubiąc śrubki na górskich zakrętach, dowiózł nas do Cisnej. Jeśli myślałam, że Cisna jest dziurą, to tylko dlatego, że nie byłam jeszcze w Ustrzykach Górnych. Cisna, jak na Bieszczady, jest sporą miejscowością z bankomatem, pocztą i przystankiem Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej.
Po nocy w klimatycznej bacówce (koniecznie trzeba spróbować serów huculskich!) wyruszyliśmy z pełnym plecakowym obciążeniem Głównym Szlakiem Beskidzkim do Smereku przez Okrąglik. Mieliśmy zrobić ok. 18 km, ale wyszło nam kilka więcej, bo już na samym początku zgubiliśmy szlak i nieco nadrobiliśmy drogi. To było mocne rozpoczęcie Bieszczad. Z konkretnymi, ostrymi podejściami, z ciężkimi plecakami, w coraz bardziej dokuczliwym upale. Tak bardzo nam się spodobało, że drugi raz już nie zdecydowaliśmy się na tak długą trasę z maksymalnym obciążeniem.
Ze Smereku do Wetliny podjechaliśmy busem do naszej "noclegowni" - Domu Wypoczynkowego PTTK Wetlina. Jakie to jest wspaniałe miejsce! Standard pokoi jakby od 30 lat nie widziały remontu, ale położenie nad rzeką, z pięknym widokiem na Połoninę Wetlińską, w zielonym otoczeniu wystarczają, bym chciała w to miejsce wracać jeszcze nie raz. Do tego pyszne jedzenie z dużym wyborem pełnowartościowych dań bezmięsnych (co za miła odmiana od naleśników z dżemem i pierogów ruskich) i jestem kupiona. A, no i nocleg za 20 zł (bez zniżki PTTK 25 zł).
Trzeciego dnia skierowaliśmy się na Połoninę Wetlińską - najpierw żółtym szlakiem, a potem czerwonym na Smerek (szczyt) i dalej, granią, do Chatki Puchatka i z zejściem do Brzegów Górnych. Podejście było ciężkie - w lesie było duszno i pot lał się litrami, ale na połoninie zaskoczył nas miły wiatr. Było upalnie, ale znośnie i chyba tylko dlatego wędrówka nie dała nam się aż tak mocno we znaki. A widoki... bajeczne. Nic w Bieszczadach nie urzekło mnie tak, jak Połonina Wetlińska. No, może jeszcze słynny naleśnik gigant w Chacie Wędrowca :-)
Na kolejny dzień pierwotnie w planach było przejście z Wetliny przez Dział i Wielką Rawkę, ale ze względu na nieustępujące upały trzeba było zmienić koncepcję. Pojechaliśmy PKSem do Ustrzyk Górnych, zrzuciliśmy ciężary w Kremenarosie i przeszliśmy Połoninę Caryńską, kończąc ponownie w Brzegach Górnych. Choć była to najkrótsza trasa podczas całego wyjazdu, to dała mi najmocniej popalić. Dosłownie - słońce tak mi dogrzało, że gdybym została na odsłoniętym terenie nieco dłużej, to mogło by się to skończyć niewesoło.
Jak już jestem przy Brzegach Górnych (d. Berehy Górne), to warto wspomnieć o tym ciekawym miejscu ukrytym wśród drzew. Od XVI wieku o 1946 roku istniała tutaj wieś zamieszkiwaną przez ponad 500 osób. Po wojnie ludność wysiedlono do ZSRR, a wieś uległa całkowitemu zniszczeniu. Z powierzchni ziemi zniknęła cerkiew, a cmentarz, który jeszcze w latach 60 liczył 100 nagrobków, obecnie stanowi zaledwie kilkanaście mogił. Podczas budowy tzw. wielkiej obwodnicy bieszczadzkiej część płyt nagrobnych wykorzystano jako materiał budowlany. Po wiosce, która jeszcze 75 lat temu tętniła życiem, dziś nie zostało nic.
Przedostatni dzień bieszczadowania upłynął pod znakiem Tarnicy - szczytu należącego do Korony Gór Polski. Podjechaliśmy busem z Ustrzyk Górnych do Wołosatego, aby niebieskim szlakiem, rzecz jasna w palącym upale, podejść na górę. Kusiło mnie przejście przez Halicz i Przełęcz Bukowską, ale ponownie temperatura i ogólne zmęczenie wzięły górę. Zeszliśmy za to malowniczym szlakiem przez Szeroki Wierch.
Na końcówce wyjazdu przyszedł czas na zasłużony relaks na leżakach w Bieszczadzkiej Legendzie - najbardziej wyluzowanym miejscu w tej części Polski. Pyszne jedzenie można tu kupić w ilościach tak wielkich, że polecam zamówienie połówki porcji, bo całej nie da się przejeść. Chillout z piwem Ursa obowiązkowy!
Podczas tego urlopu wpadłam w Bieszczady po uszy. Są piękne, fascynujące i potrafią dać w kość. Będę wracać!
Trasa:
* - Nie wyłoniły się same; ktoś im w tym pomógł. Dobrze mieć u swego boku kogoś, kto ma dobre pomysły i dobrze jest nawet czasem dopuścić go do głosu.
** - Niestety jak jest się w wieku mocno postudenckim, to nie można tak po prostu rzucić wszystkiego i wyjechać. Trzeba poczekać na urlop, ale dla lekkości opisu pozwoliłam sobie nieco nagiąć fakty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz