Z pozoru nic nowego - pałac jednej z najbardziej znanych rodzin śląskiej szlachty, na wejściu lokalny żul-przewodnik, który bardzo chętnie oprowadzi (sorry, ale nie), dziura w płocie i hyc do środka. Pałac był potężny, trzy skrzydła, cztery kondygnacje - całość połączona ogromnym strychem, po którym można sobie pochodzić. Zrujnowana oranżeria, w której mogłabym robić zdjęcia cały dzień. Dwie obłędne klatki schodowe, pokoje w układzie amfilady z przesuwnymi drzwiami z prawdopodobnie początku XX wieku. I ta kuchnia...
Górny i Dolny Śląsk obsiany jest pięknymi pałacami i zamkami tak licznie, że po pewnym czasie przestają one robić aż takie wrażenie. Podobnie było w tym wypadku - jechaliśmy sobie nieśpiesznie autem, podziwiając rozległe pola, senne wioski i od czasu do czasu zauważając ślady świetności dawnych folwarków i rezydencji. W jednej z takich miejscowości zatrzymaliśmy się pod kościołem (standard), co nie uszło uwadze grupie lokalsów, raczących się trunkami o cenie odwrotnie proporcjonalnej do ich mocy.
Ledwie zgasiliśmy silnik, a jeden z nich ruszył w kierunku nowoprzybyłych "kierowników złotych". Znając ten typ, czym prędzej umknęliśmy w stronę pałacu, ale mężczyzna był nieugięty. Z pewnością nie przyjeżdża tu zbyt wiele osób, bo był bardzo zdeterminowany, aby nas oprowadzić po pałacu. Dopiero na tekst, że nie mamy pieniędzy, spuścił z tonu i wrócił do swoich towarzyszy, a my mogliśmy poszukać wejścia do potężnego pałacu. Z zewnątrz wyglądał niepozornie. Wiele tu takich w okolicy.
Pierwsze pokoje - nuda. Ściany pomalowane do połowy farbą olejną, a wyżej z równo odbitym szablonem malarskim. Długi korytarz. Pierwsza klatka schodowa wzbudziła moje zainteresowanie. Skręcone, drewniane schody pomalowane, rzecz jasna, niezbyt gustowną farbą olejną. W korytarzu piękne błękitne kafle prawdopodobnie z początku XX wieku z żałośnie kontrastującą żółtą farbą datowaną na PRL. Gdy weszliśmy na górę, dotarliśmy do kolejnej klatki schodowej, która zaprowadziła nas na strych.
Tutaj dopiero dotarło do nas, jak potężny jest ten budynek. Strych ciągnie się potężnymi przestrzeniami przez trzy skrzydła. W jednej części nawet wydzielono pokój, być może mieszkalny. Od pana lokalsa dowiedzieliśmy się wcześniej, że kiedyś pałac był przerobiony na mieszkania. Dziś niestety to widać po wystroju wnętrz. W jednym miejscu dach zaczął walić się do środka - to niestety nie wróży nic dobrego.
Trafiliśmy na kolejną klatkę schodową i zeszliśmy nią w dół. Kawałek korytarzem i stanęliśmy, jak wryci. Tak, to musiało być główne, reprezentacyjne wejście. O dziwo, zachowało się w niezłym, jak na opuszczony pałac, stanie. Sztukaterie, plafon sufitowy, drewniane tralki. Na parterze ocalały boazerie, potężne dwuskrzydłowe drzwi, gniazdka elektryczne (!) oraz kominek! To tu znajdowała się największa, balowa (?) sala, lecz prawdziwym hitem były stuletnie drewniane drzwi przesuwne!!!
Z parteru przeszliśmy do oranżerii, która niestety już dawno zapomniała, jak to jest mieć szyby, a jedynymi roślinami, jakie obecnie zna, są chwasty i samosiejki. Jednak ta zieleń kontrastująca z rdzą miała w sobie wiele uroku. Popołudniowe, letnie światło tylko potęgowało jej nastrój.
Ostatnim pomieszczeniem, jakie odwiedziliśmy w tej części pałacu, była część kuchenna. Zachowało się z niej trochę wyposażenia. Największe wrażenie zrobił na nas potężny piec, który prawdopodobnie powstał podczas przebudowy na początku XX wieku. Zachowały się równie drewniane regały, podłoga, a nawet specjalne okienko, do podawania potraw do jadalni. Cóż, nie była to kawalerka z aneksem kuchennym.
Potężny pałac od lat niszczeje i nic nie wskazuje, aby miał doczekać się renowacji. Celowo nie podaję lokalizacji, bo wnętrze znajduje się w stosunkowo dobrym stanie i nie chciałabym, aby wypatroszono je tak, jak w Bełczu Wielkim. Uwielbiam takie pałace - niespodzianki. Nigdy do końca nie wiadomo, co w sobie skrywają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz