W tym roku odwiedziliśmy Ukrainę pierwszy raz od wybuchu wojny. Z pewną dozą ostrożności i ciekawości przekroczyliśmy granicę Dołhobyczów-Uhrynów. W tej części kraju jest spokojnie i nic nie wskazuje na to, że w Ukrainie panuje konflikt zbrojny. Ceny niskie, jak zawsze; ludzie uprzejmi, jak wcześniej; drogi tak dziurawe, jak były. Ale zobaczyłam coś nowego - pałac w Tartakowie, który mnie zauroczył totalnie...
Przed tą wycieczką zastanawialiśmy się, czy nie upadliśmy na głowy. Jechać z dzieckiem do kraju, w którym toczy się wojna? Pokusa była silna, bo byliśmy tak blisko zabytku, który od dawna chciałam zobaczyć. Po zasięgnięciu opinii od Straży Granicznej odnośnie bezpieczeństwa, postanowiliśmy pojechać. Nie zapuszczaliśmy się zresztą daleko, bo tylko do Tartakowa (Тартаків) oddalonego od granicy o około 40 kilometrów.
Trudno uwierzyć, że kiedyś była tu centralna Polska. Tartaków założono w 1426 roku, a w 1685 roku otrzymał status miasta na prawie magdeburskim oraz przywilej na jarmarki i targi. W XVII wieku Potoccy wznieśli w Tartakowie otoczony fosą zamek, w miejscu którego w 1898 roku Zbigniew Lanckoroński postawił pałac w stylu renesansu francuskiego. Po drugiej wojnie światowej i ustanowieniu granicy na Bugu Tartaków znalazł się w Związku Radzieckim. W rezydencji ulokowano szkołę podstawową i średnią, która na początku lat 90. została przeniesiona do nowego budynku. W 1994 roku pałac strawił pożar i od tego czasu pozostaje w trwałej ruinie.
To była pod wieloma względami wartościowa wycieczka. Pozwoliła mi zrozumieć, jak muszą czuć się Niemcy, gdy odwiedzają zrujnowane majątki na Dolnym Śląsku czy Pomorzu Zachodnim. Nie czułam złości czy żalu do Ukraińców, bo wiedziałam, że my, Polacy, w taki sam sposób potraktowaliśmy zabytki niemieckie na "ziemiach odzyskanych". Taka jest cena historii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz